Moja historię porodową zacznę od tego, że po drugim porodzie, który był szybki, ale z bardzo trudną i długą rekonwalescencja obiecałam sobie, że nigdy więcej porodu DSN. Tak więc gdy okazało się, że oczekujemy kolejnego dziecka wiedziałam, że ciąża zakończy się planowanym cięciem cesarskim. Moje bliskie osoby były w szoku, że tak wybrałam i nie dowierzały, ale w milczeniu towarzyszyły i czekały na rozwój sytuacji. Tygodnie mijały, a moje nastawienie było wciąż takie same. Przyjaciółka starała się przemycać info o porodzie naturalnym, a nawet domowym, ale zbywałam to pukaniem w głowę i głośnym śmiechem.
Postanowiłam końcówkę ciąży poprowadzić w prywatnej klinice, aby planu o cięciu cesarskim nic nie mogło zakłócić. Trafiłam na wizytę do lekarza z polecenia od znajomej położnej. Okazało się, że wszystko jest pięknie i książkowo, a wizytę lekarz zakończył zdaniem “To u Pani poród domowy, tak?”. To był ten moment, gdzie wiedziałam już w sercu, że poród będzie w domu. Byłam w szoku, że jestem nagle przekonana całą sobą do rozwiązania o 180 st. innego niż do tej pory, a ze mną dziwiło się cale otoczenie🙊🙈🙉. To był już 36 tydzień wiec ostatni możliwy termin na kwalifikacje do porodu domowego i konsultacje z położna.
Dzięki Bogu wszyscy przyjęli nas z otwartymi ramionami i tekstem “no wreszcie”🤣
Zaczęłam się solidnie przygotowywać do tego ważnego momentu. Ćwiczenia, filmy, edukacja, nastawienie… trening odebrałam od najlepszych😉
Wiedziałam, że poród powinien się odbyć w niedzielę, bo tylko wtedy mogłam liczyć na towarzyszenie mojej przyjaciółki.
No i nastał ten dzień, zimowy, niedzielny marcowy poranek. Zaczęło się skurczami, były coraz regularniejsze. Nastawiłam rosół. Zadzwoniłam po położną. Przyjechała, zbadała, rozpoczęło się, nie było wątpliwości, że się zaczęło. Ubrałyśmy dzieci i poszłyśmy na spacer do lasu. Skurcze były co kilka kroków, kazały mi zatrzymywać się i głęboko oddychać mroźnym, świeżym powietrzem. Delektowałam się nim. Dzieci biegały wokoło. Świeciło słońce, było pięknie – wymarzony dzień na poród.
Po powrocie do domu zabrałam się do pieczenia murzynka, skurcze były coraz częstsze…mąka…skurcz…jajka…skurcz…cukier…skurcz…nie skończyłam już murzynka🤷♀️…Mój mąż zrobił to doskonale za mnie. Córeczka ubrała się w dresy by pomoc mi oddychać i być do dyspozycji.
Byłam już w innym świecie, skoncentrowana na dziecku i na oddechu… Przyjechała moja przyjaciółka, dobrze że już była i że zdążyła. Marzyłam o wannie i o cieplej wodzie. Mąż uwijał się przy napełnianiu wanny, a ja byłam zatracona w sobie – przyjmowanie i oddawanie skurczów, współpraca umysłu i ciała, cicha modlitwa…niesamowite doświadczenie. Poród to głowa, powtarzała wciąż Magda… wtedy to zrozumiałam. Miałam kontrolę, wiedziałam co robię i dla kogo.
Skurcze z krzyża były prawie niewyczuwalne przy stosowanym przeciwucisku, woda łagodziła całą resztę. Skurcze były co minutę, co pół minuty, nie pozwalały na zgubienie tego szalonego tempa, przybierały na sile. A ja śpiewałam, głośno śpiewałam…to była moja chwila, to była nasza chwila.
Usłyszałam „pyknięcie”, to pękł pęcherz płodowy, jeszcze kilka chwil i Stefek wypłynął na świat głośno dając o sobie znać. Mąż był blisko, dzieci wbiegły zaraz za nim. Całą rodziną celebrowaliśmy moment powiększenia się naszej malej wspólnoty.
Magiczne, nieziemskie, duchowe, ponadnaturalne…POJAWIŁO SIĘ ŻYCIE! W domu, pod naszym dachem dokonał się ten cud.
Czułam satysfakcję, spełnienie, czułam, że mogę wszystko. Potem wszyscy przeszliśmy do sypialni, zjedliśmy pysznego murzynka i byliśmy…tak po prostu BYLIŚMY.