loader image
Przejdź do treści

Vita & Familia

Strona główna » Najdłuższy poród domowy – narodziny Marysi

Najdłuższy poród domowy – narodziny Marysi

Muszę przyznać, że będąc położną raczej nie interesowałam się porodami domowymi.

Miałam kontakt z noworodkami w opiece środowiskowej, cięciami cesarskimi na bloku operacyjnym, wcześniakami w szpitalu klinicznym, więc decyzja o miejscu porodu w pewnym stopniu była podyktowana doświadczeniem zawodowym.

Bardzo, ale to bardzo chciałam doświadczyć cudu narodzin rodząc naturalnie.

Kiedy już oczekiwałam na moje pierwsze dziecko, z tyłu głowa pojawiła się myśl  i pragnienie w sercu o porodzie  w domu,

ponieważ tylko tam będę mogła spróbować w pełni naturalnie na własnych warunkach, bez obawy o niepotrzebne interwencje. Wiadomo jak to w zawodzie – każdy chce Cię chronić i jak to mówią nadgorliwość gorsza od faszyzmu.

Od pragnienia do podjęcia decyzji trochę czasu minęło. Musiałam przekonać męża, który był lekko zszokowany takim podejściem. Medyk chce rodzić 45 km od szpitala, zimą, a jeszcze bez doświadczenia – bo to przecież pierwszy poród.. “Skandal i szaleństwo” – usłyszałam.

Poczyniłam edukację przedporodową – nie sobie , a mężowi. Rola wsparcia jest bezcenna. Trzeba było się o to postarać 🙂

W końcu przyjął moje argumenty i wspólnie zadecydowaliśmy o porodzie domowym.

Niepotrzebnie opowiadaliśmy o tym pomyśle swoim rodzicom – do terminu porodu nasłuchałam się o ich lękach i trudnych porodach naszym mam w czasach PRL ..

Ale.. do brzegu..

Wyznaczony termin porodu przypadł na 22.01.2015r.

Wszystko przebiegało prawidłowo, zdrowie dopisywało. Śmigałam do swojej pracy na wizyty patronażowe i studia doktoranckie, a w międzyczasie śniłam wizję pięknego, lekkiego porodu naturalnego.

Wydawało mi się, że mam mały brzuch, że pójdzie lekko. Chodziłam na ćwiczenia i na basen.

Głowa też była dobrze nastawiona. Co miało pójść nie tak ?

I tak zadaniowo potraktowałam naturę.

Od 36 tygodnia miałam dość silne skurcze przepowiadające, ale ignorowałam ten trening, ponieważ miałam jeszcze spoooro zajęć i czekałam na “swój termin”.

Nadszedł dzień 20.01.15 obudziłam się z mokrą nogawką. Pierwsza myśl – wiedziałam, że w końcu ten zwieracz puści.. przez dziewięć miesięcy nie czułam potrzeby wstawania w nocy do toalety a tu taki poranek..

No cóż, idę do toalety oceniam sytuację i pomyłka. Nic nie zgubiłam.. To wody albo czop.

Akcja

W sumie nie wiem.. zapominam o tym, że jestem położną. Jestem już w trybie MAMA     ( tak tylko myślałam..)

Chociaż ta druga strona nie dała się całkowicie wyłączyć, więc .. zmieniam bieliznę i słucham tętna detektorem tętna. To przecież pierwsza czynność po odejściu wód na sali porodowej..heh

Tętno prawidłowe. Obserwuję ten wyciek. Wygląda jak wody ale w skąpej ilości. Żadnej akcji skurczowej. Zaczynam podejrzewać, że to jednak czop śluzowy.

Konsultuję się z moją położną. Potwierdza zeznanie i zaleca aktywność fizyczną.

Biorę to zadanie bardzo ambicjonalnie zapominając, że od odejścia czopu mogę jeszcze trochę być przy nadziei.. 🙂

Zatem ubieram zimowy outfit i maszeruję przez śniegi na rondo i z powrotem. Potem jeszcze wokół domu. Trzykilometrowy spacer ostudził zapał do dalszego treningu na świeżym powietrzu.

Przeniosłam się do domu. Zmywanie podłóg na kolanach okazało się całkiem pożytecznym zajęciem.

Pojawiły się pierwsze skurcze przepowiadające. Nieśmiało przychodziły od kości krzyżowej i natychmiast zaciągały mnie na piłkę gimnastyczną.

Oświadczyłam mężowi, że się zaczęło.

Akcji ciąg dalszy

Po kilku godzinach skakania nic się nie rozkręciło. Dodam, że byłam tak skupiona na skakaniu wizualizując sobie jak to głowa mojej Marysi pięknie uciska szyjkę i z każdym skokiem o 0,1cm na pewno się rozwiera, że … zapomniałam o rozluźnianiu i prawidłowym oddychaniu.

Lekko zmęczona tą całą gimnastyką poszłam spać.

W nocy nic się nie działo, ale od rana znowu skurcze co 10 -15 minut. Zła byłam.. poród pewnie już dziś się rozkręci, a tego dnia czyli w dzień Babci mieliśmy wizytę duszpasterską.

Mąż pocieszył mnie , że zazwyczaj od naszego domu ksiądz zaczyna więc zdążymy przyjąć kolędę, a później urodzić skoro to nie tempo strusia pędziwiatru.

Z kolędy o godz. 15 zrobiła się godz. 18. Skurcze co 8- 10 minut już odczuwalne, muszę przysiąść w bezruchu i oddychać.

Przychodzi nasz wikary uśmiechnięty jak zawsze i chętnie rozmawia o wszystkim. Gościmy wielebnego razem z teściami. Wszyscy wiedzą co się święci, a ksiądz nie! Do momentu, w którym spytał kiedy się spodziewamy maleństwa.

Odpowiedziałam kręcąc się w skurczu na kanapie niczym niesforna trzylatka, która znudzona nie może usiedzieć w miejscu : “Może zaraz, a może jutro”. Mąż rozwinął obserwacje z ostatnich dni i nasza kolęda trzy minuty później była zakończona:)

Wróciłam na piłkę, ale nie przynosiła ulgi. Stwierdziłam, że czas na kąpiel. Woda albo przyspieszy tę mozolną akcję albo pójdę się wyspać.

Po kąpieli wszystko się wyciszyło. Zadzwoniłam do swojej położnej z pocieszeniem, aby nie szukała zamiany na swój dyżur, który ją czekał kolejnego dnia, bo pewnie zacznę rodzić jak skończy pracę, więc spokojnie zdąży.

I kolejna noc

Sen był trudny, a raczej próby – co pięć minut budził skurcz. Pomagało mi bujanie się jak w kołysce. Około północy ruszyłam po piłkę, włączyłam hipnoporód na słuchawkach. Mąż chrapał na kanapie.

A ja słysząc frazę : “Jesteś na brązowej ławeczce, wokól Ciebie jest zielona trawka..” poczułam odruch wymiotny. Takie sztuczki mi nie pomogły.

Byłam przerażona – czy już tak się wychillowałam na tych medytacjach, że nie poczułam 7cm rozwarcia ? Musiałam sprawdzić. Kilka podejść do opanowania techniki badania wewnętrznego samej siebie i w niepewnej ocenie wyszły 3cm.

Wtedy dopadła mnie dezorientacja totalna. Nieważne, że jest środek styczniowej nocy, pada śnieg, a moją położną utwierdziłam w fakcie, by spała spokojnie bo ja na pewno dziś nie urodzę. Dzwonię ! “Przyjeżdżajcie, nie wiem czy to możliwe, bym miała 3 cm skoro wymiotuję pod wpływem oksytocyny, ale skoro droga długa to już jedźcie. “

Położne są w drodze, postawiłam męża do pionu by zaczął mi kąpiel przygotowywać. Trzeba było nagrzać wodę, podtrzymać ciepło, więc rozpalanie w piecu to było jego zadanie.

Każdy w tym akcie miał swoją rolę. Położne czuwały nad naszym bezpieczeństwem zdrowotnym, mąż czuwał by nie zabrakło nikomu kawy, herbaty i ciastek oraz ciepłego schronienia 🙂

A ja oddawałam się ciepłej kąpieli spędzając tam kolejne 5 godzin w skurczach.

Dużą ulgę przynosił tzw. przeciwucisk czworoboku Michaelisa. Kciuki wciskane w dołeczki na plecach były tak kojące w połączeniu z ciepłą wodą, że działały jak znieczulenie zewnątrzoponowe. W tym zadaniu Ewa z Gosią nie miały sobie równych!

Mijały godziny. W przerwach między skurczami rozmawiałyśmy w mojej malutkiej łazience z położnymi przy cieście i herbacie, a w skurczu była tzw. moja minuta ciszy.

Pamiętam zniecierpliwienie mojego męża, gdy wchodził do nas i pytał czy już odeszły wody ?

akcja porodwa

poród przy herbacie

TO już???

Trudno mi było stwierdzić, czy siedząc w wannie wody płodowe jeszcze są i gdzie są..

Mąż dedukował, że jeszcze nie rodzę, skoro wody i mi nie odeszły.. i tak dyskutując żywo o tych wodach, poczułam i usłyszałam odgłos pękającego balonika. Tak.. wtedy odeszły wody.

Skurcze jeszcze się wzmocniły. Trudno było znaleźć wygodną pozycję w wannie.

  1. godz. 8.00 było pełne rozwarcie. Wyszłam z wanny miałam ochotę kucnąć. Pierwsza próba parcia była nieskuteczna. Druga też.

Położne zachęciły bym przeszła po schodach bocianim chodem. Dobrze, że miałam pięć schodków w górę do sypialni. Zdążyłam przekroczyć próg, gdy ogromna siła parcia nakazała się zatrzymać.

W głowie ciągle kłębiły się myśli, że to nie wpisuje się w moją wizję. Miał być poród w wodzie, a nie na łóżku w sypialni.

Zamiast poddać się sile natury i z nią współpracować moje zwoje nerwowe intensywnie się wytężały, nie wiadomo w jakim celu.

Dziecko chciało się rodzić.. trzeba było działać, a nie myśleć !

Kolejna próba parcia na łóżku. Pozycja półsiedząca była trudna do tego maratońskiego wysiłku. Jednak nieprzespane dwie noce i wielogodzinne skurcze nie zmobilizowały mnie do szukania pozycji wertykalnej.

Miałam świadomość zadania. W drugim okresie porodu trzeba szybko wyprzeć dziecko. Znowu myśli o spadku tętna i innych ewentualnych powikłaniach. Nie czułam tej “siły natury”. Zaciskałam szczęki, napinałam wszystkie mięśni twarzy by całą siłę przenieść w dół. Był skurcz i oddech, nawet głoski afoniczne, ale z gardła. Moje ciało jakoś nie współpracowało z głową, albo odwrotnie. To głowa nie wyłączyła myślenia i nie pozwoliła by zadziałał czysty instynkt. Raczej miałam wrażenie, że po każdym skurczu partym macica potrzebuje dłuższej przerwy by po raz kolejny się kurczyć.

Oto ona!

W końcu o godz. 9.35 rodzi się moja córka. Jestem zaskoczona jej wielkością – duża wyciśnięta dziewczynka 🙂 3850g.

Od razu oddaje smółkę, co potwierdza także jej poziom zmęczenia tą wielogodzinną, ciasną drogą.

Ulga i radość – te dwa uczucia opisują mój stan po porodzie.

Ulga, że już nie muszę się wysilać. Radość, że córeczka jest zdrowa i jest już z nami.

Dzisiaj kiedy mogę sobie porównać moje trzy porody, widzę jak istotne znaczenie ma nauka relaksacji i rozluźniania ciała jeszcze przed porodem.

Świadomość mięśni dna miednicy i kontrolowanie swojego oddechu bardzo pomaga dziecku i ułatwia przebieg porodu i wpływa na ochronę krocza! Niezależnie od miejsca porodu.

Oczywiście, jestem przekonana, że to DOM był gwarantem sukcesu tego porodu.

Mój poród trwał od pierwszego skurczu 22h. Faza parcia 1.5h.

Biorąc pod uwagę sugestie lekarza prowadzącego – o tym ,że sama nie urodzę, bo mam wąskie biodra, a dziecko będzie ważyło prawie 4 kg.. przy takim tempie czynności skurczowej nie wiem czy starczyłoby mi determinacji w szpitalu na przekonywanie siebie i innych do porodu naturalnego. Realnie miałam spore szanse na zakończenie porodu drogą cięcia cesarskiego.

Tak sobie myślę..

Tak sobie myślę, że wtedy nie dopuszczałam myśli by rodzić w szpitalu, bo wiedziałam, że w chwili, gdy fizycznie będzie mi trudno, to może mi zabraknąć pewności w utrzymaniu swojej decyzji. Jednym słowem nie chciałam oddać porodu NIKOMU.

Poród w domu miał wiele swoich zalet. Indywidualna opieka, towarzyszenie męża chociaż bardzo subtelne :), zupełnie nienachalne, ale w pełnej gotowości do działania.

Własna wanna i wody ile dusza zapragnie. Wolność i swoboda w umyśle i ciele. CZAS był moich sprzymierzeńcem. Nikt mnie nie poganiał. To ja sama stawiałam sobie poprzeczkę zbyt wysoko. Poród jest zadaniem, ale trzeba je wyczuć, a nie wyuczyć.

To doświadczenie domowego rodzenia mojej trójki pokazało, że miejsce powinno dawać ogromne poczucie bezpieczeństwa, ale tylko harmonia duszy z ciałem, a przez to rozumiem pokorę wobec natury, wiedzy i odpuszczenie kontroli nad sytuacją z pełnym zaufaniem do ludzi, który się mną opiekowali pozwoli na piękne NARODZINY DZIECKA I MATKI.

“Nie tylko matka rodzi dziecko, ale także dziecko rodzi matkę” Gertrud von le Fort

P.S 1.Moja teściowa ostatnie dwie godziny porodu spędziła na modlitwie słysząc mój wysiłek piętro wyżej. To jest dopiero WSPARCIE!

P.S 2 W kolejnym roku na kolędzie ksiądz proboszcz był zaskoczony, że w naszej kartotece nie odnotowano wizyty.. Wytłumaczyliśmy okoliczności spotkania i ekspresowego wyjścia naszego wikarego 🙂

P.S 3. Przy każdym z moich porodów moje położne miały pójść na dyżur lub szybko z niej zejść 😉 Na nic plany i urlopy 🙂

Skip to content